#64 Pechowy Toruń – 37. Toruń Maraton 27.10.2019

Miało być jak zwykle – logistyka dopięta na ostatni guzik, żeby nie pomnażać sobie stresu ponad standardowy – maratoński; wyszło – jak nigdy 🙂 Limit pecha do końca roku wyczerpany.

Przede wszystkim sam start w 37. Toruń Maraton był pomysłem dość kiepskim w kontekście przeziębienia, jakie ciągnęło się za mną od półtora tygodnia. Tak tak, „morsy nie chorują”. Owszem – chorują, ale łagodniej. I tę infekcję, o ile nie jest to zapalenie płuc, powodzeniem daje się leczyć herbatą z cytryną, czosnkiem i ubieraniem się adekwatnie do pogody. Tak też było w tym przypadku. Katar się zmniejszał, gardło bolące „nie zeszło niżej”, kaszel – początkowo suchy i drażniący przerodził się w mokry, ale dosłownie czuć było, że organizm się nie poddaje i walczy.

20191027_083151.jpg

Z Tomkiem – debiutantem maratońskim.

Tylko czy to wystarczy? Tego nie wiedziałam. A przecież start opłacony, nocleg opłacony, podróż opłacona. Rezygnacja ze startu wiązała się zatem ze stratą kilkuset złotych. Takim krezusem nie jestem, żeby tak bez mrugnięcia okiem wziąć to na klatę. A więc jadę. I staję na starcie. I obym poskromiła ułańską fantazję, jeśli nie będzie to miało sensu, czyli obym zeszła z trasy. Ok, tylko trasa była tak ustawiona, że w zasadzie ten maraton był poza miastem. Więc łatwo się mówi – zejść z trasy. To nie było Trójmiasto, gdzie człowiek mógłby sobie wsiąść w SKM. Więc też lipa. W ostateczności można było się doczłapać do mety, bez sensu obciążając serce i układ odpornościowy, w zamian za kawałek metalu na wstążce. Reasumując – tu nie było dobrych rozwiązań.

20191026_173936.jpg

Tu są toj toje 🙂

Zatem – sobota po południu jadę. SKM do Gdańska Głównego a stamtąd – jak mi się wydawało – podstawionym autobusem do Torunia. Jak mi się wydawało, bo autobus jechał z Gdyni i mogłam już tam wsiąść. Dobra, to nie problem. Bo gorszym było to, że, zgodnie z otrzymanym sms, płatność za nocleg nie została zrealizowana w związku z rzekomo nieaktualnymi danymi karty płatniczej. Sprawdziłam – okazało się że to kwestia limitu  płatności jaki miałam ustawiony. Ale nigdzie na bookingu nie znalazłam przycisku w stylu „opłać” czy coś. Napisałam sms do hostelu z informacją o problemach – zero odzewu. Co było akurat „normalne”, bo ilekroć usiłowałam się dodzwonić, połączone były odrzucane, ewentualnie otrzymywałam sms o treści „sms”.

Nie pozostało i nic innego, jak sprawdzać na koncie, czy  płatność została pobrana. Nie została a ja już dojechałam do Torunia. Razem z Tomkiem Bagrowskim zresztą, bo jak się okazało, udało się jechać tym samym autobusem.

Postanowiliśmy w pierwszej kolejności iść po odbiór pakietów, ale ponieważ nasza trasa wiodła przez Starówkę (gdzieś tam miałam nocować), stwierdziłam, że zajdę do hostelu. Różne numery i piny, jakie znalazłam na karcie rezerwacji, niestety nie były kodami wejściowymi do drzwi, a to były jedyne informacje, jakie posiadałam. Próba  dodzwonienia się oczywiście nie przyniosła skutku.

W każdym razie odebraliśmy pakiety startowe, znaleźliśmy miejsce nocowania Tomka, a ja nadal bezdomna. I głodna. Postanowiliśmy zjeść coś na Starówce a ja wisiałam dosłownie na telefonie usiłując dodzwonić się do bookingu bądź do hostelu, na przemian z wysyłaniem sms z prośbą i pilny kontakt.

W końcu się udało, i dostałam mailem i sms dane mojego pokoju, kody do wejścia – czyli mam gdzie spać. Było przed 19-stą. Zjedliśmy na mieście, szybka wizyta w sklepie piernikowym, spacer nad Wisłę i rozchodzimy się spać, bo przecież jutro maraton!

Przygotowań przed maratońskich opisywać nie będę, bo były standardowe. Mniej więcej godzinę przed startem wyszłam z hostelu i spacerkiem (ok 1,5 km) udałam się na start. Po drodze natknęłam się na jakiegoś żula, stojącego na rogu ulicy. Żul jakich sporo, tylko ten chował nóż w rękawie. Ok 2 cm szerokości, klinga długa od dłoni do połowy przedramienia. Nie wiem jakie miał zamiary i wobec kogo, ale jak idąc w miarę spokojnym krokiem przed siebie, poczułam (a przynajmniej takie miałam wrażenie) smród za sobą, wpadłam w panikę. Na szczęście tylko mi się wydawało.

Toruń.jpg

Jeszcze bezdomna. W stresie nie zauważyłam, że na numerze napisane jest „Magda z Fejsbuka”. Foto: org

Po dotarciu – standardowo – kibel, zdjęcia, znajomi, start – z Ewą, pacemakerką na 5 h oraz niewielką grupką biegaczy. Krótko – było spoko do 14 km. Potem tempo trzymałam ale było mi gorąco, zaczęłam się nieadekwatnie do sytuacji pocić i za wodopojem na 15. km zaczęłam odstawać od grupy. W  tym momencie wiedziałam, że bieg dla mnie się skończył, pozostało tylko pytanie – jak wrócić do miasta? Byliśmy na jakiejś wiejskiej dziurawej drodze, a jak wiatr wiał od pola to waliło obornikiem. Kulałam się jakieś 100 m za grupą, tempo spadało, nagle widzę przed sobą idącego biegacza z balonami 4:30. Mogło to oznaczać tylko jedno – kolega podjął tę samą decyzję. Po dobiegnięciu do niego okazało się, że ma kontuzję kolana i czeka na samochód, którym wracał do miasta. I zgodził się zabrać również mnie. Dokulaliśmy się do maty pomiarowej na połowie dystansu i zaraz z nią, wobec zbliżającego się transportu, wyłączyliśmy zegarki, kończąc tym samym zawody.

Maraton2.jpg

Z trasy. Ładne 🙂

Na mecie znalazłam się w momencie, gdy czas na zegarze wskazywał 3 h 30 minut od startu. Czyli Tomek, który pejsował na 3h 15min był zapewne pod prysznicem. Nie pozostało nic innego, jak wrócić do hostelu i zrobić to samo.

Prysznic, świeże ciuchy, kawka, skarpety kompresyjne, błogostan – i powoli zapadałam w drzemkę. Zwłaszcza że autobus miałam dopiero o 18.30, nastawiłam budzik na 16.30, zamknęłam oczy i powoli zasypiałam.

Nagle ktoś szarpie za klamkę. Słyszę wbijanie pinu i szarpnięcie. Za moment jeszcze raz. Potem znowu. Niespiesznie ubrałam się i otworzyłam. Przed drzwiami dwójka zdziwionych obcokrajowców usiłująca dostać się do mojego pokoju. Okazało się po wspólnej analizie mojego i ich maila, że nocleg mieli 2 piętra wyżej. Niestety opisy pokojów były tak nieczytelne, że zarówno mój i ich  pokój miał nr 2. No cóż, z drzemki nici, ale Tomek napisał, że umówił się z drugim Tomkiem na mieście. Dołączyłam do nich i usiedliśmy w pizzerii, dzieląc się wrażeniami z zawodów. Jak się żegnaliśmy, była jeszcze chwila do odjazdu autobusów (Tomek jechał pół godziny wcześniej), więc wpadliśmy  do hostelu, wypiliśmy kawkę i postanowiłam razem z nim udać się na przystanek, po drodze zahaczając o Lenkiewicza, czyli najlepsze lody na świecie, sklep piernikowy, i parę innych turystycznych  atrakcji.

Na przystanek autobusowy trafiliśmy około 17.30, czyli pół godziny przed odjazdem autobusu Tomka, godzinę przed moim. Ale na dobrej zabawie czas leci szybko więc i nam zleciał. Jednak autobus się spóźniał i przyjechał po czasie, w którym miał być mój. W końcu jest. Tomek wsiadł, ja – przeświadczona że mój za moment będzie, przycupnęłam sobie na ławeczce i czekałam. Tymczasem na mailu info – opóźnienie autobusu około 70 minut. Gorączkowo rozważałam, co robić, ale było w miarę ciepło a jak miałam w torcie picie i pierniki. No to mogę poczekać. Jednak przed prognozowanym przyjazdem kolejny mail, informujący o zwiększeniu opóźnienia do 120 minut.

To już przestało być śmieszne, zwłaszcza że byłam już zmęczona, i zaczęło robić się zimno. Teoretycznie mogłam wrócić do hostelu – bo miałam wykupiony pobyt do poniedziałku, godzina 11 – ale chciałam spać u siebie. A przejść się na chwilę też nie było sensu.

W końcu, o 20.40 – przyjechał. Bilet miałam wykupiony do Gdańska, ale zważywszy, że autobus jechał do Gdyni, postanowiłam na gapę wydłużyć trasę zwłaszcza, że na miejscu miałam być przed północą. Co  zresztą uczyniłam. Znalazłszy się przed dworcem w Gdyni Głównej, po znalezieniu jedynej taksówki z wielu, stojących przed dworcem, w której mogłam zapłacić kartą, dosłownie 5 minut po północy znalazłam się w domu.

Niniejszym uznaję, że limit niefartu do końca roku mam wyczerpany.